Nigdy do końca nie wiadomo czego się spodziewać, kiedy rusza się samotnie na drugi koniec świata. Oto jak stawiałam moje pierwsze kroki na Filipinach!
Do Manili podróżowałam po kilkudniowym pobycie w Dubaju, mieście pałacowych domów, w którym status społeczny odzwierciedla numer rejestracyjny na samochodzie, gdzie codziennością jest zmienność i rozwój, a życie toczy się wokół pieniądza. Tym dotkliwiej dotknęła mnie rzeczywistość stolicy Filipin, w której wylądowałam po ośmiogodzinnym nocnym locie trafiając w sam środek ruchliwego dnia.
Lubię mieć plan działania, zwłaszcza na pierwsze chwile w nowym państwie. Tutaj nie było inaczej, a plan był względnie prosty: zgarnąć plecak, złapać taksówkę i dojechać pod wskazany adres gdzie czekała na mnie Roxi z couchsurfingu. Nie musiałam jednak długo czekać na pierwsze wyzwania. Plecak odebrałam bardzo sprawnie po raz kolejny gratulując sobie, że kiedy go kupowałam, wybrałam widoczny z daleka pomarańczowy kolor. Założyłam na plecy moje 13 kilogramów, zamknęłam na chwile oczy i wzięłam głęboki oddech próbując zresetować zmęczony po podróży umysł, by na wydechu szepnąć „Jestem na Filipinach!”. Ruszyłam z tłumem do kontroli granicznej, sprawnie dostałam pieczątkę do paszportu i skierowałam się ku wyjściu. Przed przyjazdem dowiedziałam się, że mam szukać żółtej taksówki, bo tylko te są uczciwe i niedrogie. Policjant pokazał mi drogę więc ruszyłam prosto pewna, że za chwilę będę podbijać miasto. Co za smutne zaskoczenie czekało mnie kiedy stanęłam w pozawijanej, niesamowicie długiej kolejce, przed którą taksówki zatrzymywały się zaledwie raz na kilka minut, a miejscowi komentowali, że czekać będziemy co najmniej dwie godziny. Szybko okazało się jednak że w tym kraju należy być przede wszystkim otwartym! Uśmiechając się i zagadując do ludzi znalazłam kobietę, która wybierała się dokładnie tam, gdzie ja i zgodziła się podzielisz koszty i pojechać jedną z drogich, ale dostępnych na zawołanie taksówek. Mnie śpieszyło się wykorzystać jedyny dzień w stolicy, jej na dalszą podróż do domu, gdzie właśnie zmarła jej mama. No właśnie, w krótkim czasie poznałam moją towarzyszkę, zobaczyłam zdjęcia jej rodziny, chłopaka z Ameryki, usłyszałam jej historię życia, a wysiadłam z numerem telefonu i zaproszeniem na zachodnie wybrzeże wyspy Luzon. Pomyślałam sobie, że to mimo wszystko bardzo dobry początek.

Już jazda samochodem upewniła mnie, że wszystko, co Internet mówi o Manili to prawda. Jest to miasto do tego stopnia zakorkowane, że pomiędzy pojazdami na autostradzie spokojnie spacerują sprzedawcy napojów i przekąsek próbujący zarobić na sfrustrowanych kierowcach. Na ulicy zdaje się obowiązywać prawo przepychanki, nie funkcjonują pasy ruchu, z lewej czy z prawej, jak wyminiesz to jedziesz dalej. Co chwilę dostrzegałam przepełnione jeepneye (napiszę kiedyś o nich więcej), dzieci biegające po wąskich murkach tuż nad ulicą, albo w brudnych rowach przy niej, a to wszystko w oparach spalin. Szok kulturowy – jak najbardziej, ale nie liczcie na to, że stolica Filipin Was zachwyci, prędzej sprawi, że będziecie chcieli być gdziekolwiek, byle nie tam.

Myślę, że samotny dzień w Manili byłby bardzo smutnym początkiem objazdu Filipin, dlatego bardzo cieszyłam się ze spotkania z Roxi i Elcidem, którzy zaopiekowali się mną kiedy już dotarłam do umówionego miejsca. Mój bagaż wylądował w samochodzie Elcida i niedługo potem konsumowałam w miłym towarzystwie ulubiony deser kraju o wdzięcznej nazwie „halo-halo”. Kruszony lód, z cukrem, zwykłymi owocowymi lodami, kawałkami galaretki, suszonych owoców, kandyzowanych owoców, syropów i sama nie wiem czego jeszcze był dla mnie zdecydowanie za słodki i potwierdzał to, o czym tak wiele czytałam przed wyjazdem: jedzenie na Filipinach rzadko będzie przyjemnością. Mój deser przegryzłam nieco glutowatym ciastkiem bananowym i przepiłam wodą. Dużą ilością wody.
Nie wiedziałam co mnie spotka w Manili w towarzystwie nowych znajomych, to oni prowadzili nasz dzień, a mi bardzo to odpowiadało. Było już późne popołudnie, kiedy pojechaliśmy pod mały, lekko ruderowaty budynek, w którym miałam pierwszy raz doświadczyć filipińskiego masażu. Weszliśmy do środka. W ciemnych pomieszczeniach panowała cisza. Malutka pani zaprowadziła nas do trzech leżanek, a każda z nich została otoczona zasłonami. Czekałam co zadzieje się dalej. Uśmiechnięta filipinka podała mi ręcznik i strój na przebranie, a potem pokazała drogę do prysznica. Dobrze byłoby się porządnie wykąpać po długiej podróży i dniu w skwarze, ale kilka ogromnych karaluchów zmobilizowało mnie do pośpiesznego wyjścia z łazienki. Niedługo potem nie pamiętałam już o karaluchach relaksując się w zapachach olejków i analizując poczynania mojej masażystki, która nie raz wskakując nade mnie „obmasowała” mnie od małego palca u nogi po twarz i czubek głowy i muszę przyznać, że było to bardzo relaksujące doświadczenie, które trwało około godziny, a kosztowało poniżej 30zł. W Polsce wyłącznie marzenie, tutaj zwyczajna codzienność.
Po masażu pojechaliśmy na kolację do niewielkiej knajpy, gdzie skonsumowałam pierwszą z wielu porcji ryżu w tej części podróży i całkiem przyzwoitego kurczaka, a na noc Elcid odwiózł nas do rodzinnego domu Roxi. Byłam już tak zmęczona, że pierwszej nocy nie przejęłam się brakiem prysznica w domu albo toaletą, przy której brak papieru i którą należy spłukiwać przy pomocy kubła. Nad ranem natomiast obudził mnie ciepły uścisk dwuletniej filipińskiej dziewczynki.
Pierwszego dnia byłam jednocześnie tak zmęczona i tak zaabsorbowana wszystkim, że właściwie zapomniałam o aparacie, jednak całe mnóstwo zdjęć z Filipin wybieram właśnie do nadchodzącej debiutanckiej prezentacji. Na blogu też na pewno będzie więcej Filipin.