Ścieżka była tak piękna, że podążałam nią dalej i dalej zapominając, że bateria w telefonie umarła, dzień się chylił, a przystanek autobusowy został kilka kilometrów za mną. Gdzie tak? W Penarth.
Przyjechałam do Cardiff pociągiem z Bristolu. Część w Was zna już anegdotkę o eleganckiej starszej pani, która wypijając buteleczkę brandy przegadała ze mną podróż . Po całym dniu chodzenia po dużym mieście zapragnęłam wieczoru w spokojnym miejscu. Swoją drogą – jak ja uwielbiam tę swobodę samotnych podróży w spełnianiu małych zachcianek w rodzaju: dziś spacer nad morzem, a jutro zwiedzanie zamku, a jeśli mi się odechce to posiedzę na jakimś wielkim placu i pogapię się na przechodniów.
Autobus miejski zabrał mnie w około 20 minut do małej miejscowości zaraz nieopodal Cardiff – Penarth. Wysiadłam tam, za radą współpasażerów na przystanku Windsor Arcade, skąd spacerkiem przez Alexandra Park doszłam nad Kanał Bristolski. Pokochałam walijczyków w momencie kiedy nieśmiało zapytałam gdzie wysiąść a pół autobusu odwróciło się z uśmiechem i poradziło dokąd iść.

W Penarth znajduje się molo. Zbudowano je w erze wiktoriańskiej, w celu ułatwienia rozładowywania większych statków, ale z czasem, zwłaszcza po dobudowaniu pawilonu w stylu Art Deco stało się miejscem kulturalnym. Pawilon służył mieszkańcom jako teatr, ale kiedy zrobiło się nowocześniej, grę aktorską na żywo zastąpiło kino.
Z molo można wyruszyć statkiem na rejs do Bristolu, lub stamtąd przypłynąć. Jeżeli jesteście akurat w Bristolu może zainteresuje Was rejs statkiem nad Walijskie wybrzeże?
Od Pawilonu biegnie niedługa promenada, kończąca się drogą na szczyt klifów i tak właśnie rozpoczęłam pierwszą serię zachwytów nad zielenią walijskich traw i stromością skał.





Ostatecznie ścieżka prowadzi do przejścia, które ostrzegało, że od teraz od krótkiego lotu w dół klifów dzieli mnie parę krzaków i zdrowy rozsądek. Przyjęłam tę informację z lekkim podekscytowaniem i ruszyłam dalej.
Te parę krzaków w gruncie rzeczy rosło bardzo gęsto i tylko czasem zdarzały się prześwity, przez które mogłam zerkać jak wysoko jestem. Przez chwilę byłam wręcz rozczarowana.
W pobliżu nie było absolutnie nikogo! O ile spacerem wzdłuż Cliff Hill, gdzie stały domy, spacerowali okoliczni mieszkańcy, o tyle dalej szłam już tylko sama i nie minęłam ani jednego ludzia. Szłam zielonym tunelem ale zarówno w stronę morza jak i lądu wypatrywałam widoków takich jak te:



Potem słońce zaczęło się zniżać kolorując pobliskie pola na złoto. Nad wodą natomiast pojawił się wyraźny księżyc. Dawno nie było mi daje w takiej ciszy i samotności zachwycać się otoczeniem.

Zaczęło się ściemniać. Mój telefon poddał się i padł po dziesiątkach zrobionych zdjęć. W gruncie rzeczy nie miałam pojęcia jak długa jeszcze będzie ta trasa, więc zawróciłam i szukałam drogi, przy której mógłby być przystanek autobusowy. Kiedy zobaczyłam babunię otwierającą drzwi do samochodu, podbiegłam pytając, gdzie w okolicy zatrzymują się autobusy, ona natomiast długo się nie zastanawiając zaprosiła mnie na siedzenie obok i podwiozła z powrotem do Cardiff. Moja wybawicielka była praktycznie głucha i kazała do siebie głośno krzyczeć, ale dała mi jedną, bardzo dobrą radę – jeśli możesz, przemieszczaj się autobusami, bo pociągi w Walii są bardzo drogie. Wzięłam to sobie do serca i w rzeczy samej dwa dni później przejechałam jakieś 150 kilometrów za 7 funtów. Da się! Nawet na wyspach.
Zakochałam się w Walijczykach już tego pierwszego dnia w ich kraju. Są bardzo ciepli i otwarci, a poza tym zaciekawieni tym, że ktoś wybrał się do ich kraju czysto turystycznie.
Wystarczy przełamać się i zadawać pytania, ludzie odpowiedzą nam bezinteresowną życzliwością!
Ani się obejrzałam, a jeszcze zanim zrobiło się zupełnie ciemno wróciłam do miasta i do hostelu, zaraz przy nowym miejskim stadionie.

