Wskoczyłam na konia, który już od kilku minut dźwigał mój wielki plecach sprytnie przywiązany do siodła przez Irisa – dwudziestolatka, który miał być moim przewodnikiem przez kolejne trzy dni. Usadowiłam się, żeby chwilę później obok dwóch nowych hongkońskich kolegów – Gary’ego i Noka ruszyć ku miasteczku Kyzart. Jak to się wszystko zaczęło dowiecie się z poprzedniego wpisu. Tymczasem ruszamy już na wprost przygodzie.
Na początek chwila wytchnienia po długiej drodze z Biszkeku. ‘Zaparkowaliśmy’ konie pod schludnym, murowanym domem i gospodarz zaprosił nas na posiłek. Mój pierwszy, tradycyjny, kirgiski posiłek radujący zarówno oczy jak i podniebienie. Wsuwałam ze smakiem zupę z pierożkami siedząc po turecku na wyśmienicie wygodnym dywanie przy niskim stole. Niemal całkowicie zapomniałam o robieniu zdjęć, bo była to tak absorbująca chwila. Wreszcie znalazłam się w środku obrazka, który był mi już dobrze znany z relacji innych podróżników.
Nie było czasu na długie lenistwo. Szybka toaleta, przepakowanie, żeby zabrać ze sobą tylko tyle, ile przyda się przez kolejne dwie doby i zanim się obejrzałam, już siedziałam znowu w siodle. Tym razem na kolejne dobre parę godzin.
Żwawym stempem przeszliśmy przez miasteczko, ku drodze w kierunku gór. Okolica była cicha i malownicza, a pogoda nad głowami dopisywała, choć za nami cały czas podążały ciężkie, burzowe chmury. Nie uśmiechało nam się zmoknąć już na początku, więc szliśmy przed siebie właściwie bez przerwy. W relacjach innych podróżników uprawiających trekkingi konne czytałam, że mają zwyczaj nadawać jakieś imię konikowi, na którym jadą. Na przekór zbliżającym się chmurom dałam mojemu na imię ‘Sunshine’.
Droga prowadziła czasem delikatnie w górę, czasem delikatnie w dół. Tego dnia nie było wielu stromych podejść.W siodle czułam się jak ryba w wodzie i z ekscytacją patrzyłam przed siebie. Chociaż jeszcze nie byliśmy wysoko, z każdym kilometrem czuliśmy, że oddalamy się od jakiejkolwiek cywilizacji. W drodze mijały nas przede wszystkim dzikie konie. Te, na których jechaliśmy były niewiele mniej dzikie. Ledwie udawało mi się wymusić na Sunshine żwawy krok. Choć na początku mój rumak próbował sprawdzić na ile może sobie pozwolić kilkoma bryczkami, wystarczyło trochę twardej ręki, żeby od początku wiedział z kim ma doczynienia. Po dwunastu latach jazdy konnej wiedziałam jak ustawić sobie rumaka i na szczęście potem szliśmy już w zgodzie.


Przez to, że przeważnie nie było stromo nie odczuwałam aż tak faktu, że jednak z godziny na godziny znajdujemy się coraz wyżej, jednak ośnieżone szczyty były bliżej i bliżej. Tego dnia prawie do końca prowadziła nas droga, po której widać było, mieszkańcy poruszają się również samochodami. Od czasu do czasu mijaliśmy pojedyncze jurty, przy których pasły się konie i bawiły dzieci. Uciekając dalej przed burzą pozwoliliśmy sobie jedynie na jeden, dziesięciominutowy przystanek.
Okoliczności przyrody zaś były bajkowe. Trawy soczyście zielone, choć z wysokością coraz rzadsze, strumyki co i raz przecinające szlak, góry raz zacieniane mrocznie przez chmury, a raz rozpromieniane przez słońce i ta kręta droga wyznaczająca kierunek.


Pod wieczór zmęczenie dawało się już powoli we znaki. Wielogodzinna jazda na niemal dzikim koniu sprawiła, że przez ostatnią godzinę marzyłam już o ciepłym posiłku. Nie nurzyłam się jednak niesiona ekscytącą myślą o moim pierwszym noclegu w jurcie. PRAWDZIWEJ JURCIE gdzieś daleko w górach! Kto by się nie ekscytował?
Na horyzoncie pojawiły się w końcu pojedyncze jurty. Pierwszą ominęliśmy, kolejną też. Iris powtarzał, że już niedaleko. I faktycznie dziesięć minut później idąc dość stromo w górę zobaczyliśmy trzy namioty, a Iris oznajmił koniec drogi na dziś i pomógł naszym zdrętwiałym nogom stanąć na ziemi. Pod jednym z namiotów stał też mocno używany samochód, więc jak widać nawet tutaj dało się jakoś dojechać pojazdem mechanicznym. Oto znaleźliśmy się w ‚wiosce’ składającej się z kilku osad oddzielonych od siebie o kilkaset metrów. Poklepałam Sunshine w podzięce za dzisiejszą drogę, a Iris zajął się przywiązywaniem koni i ściąganiem z nich całego bagażu, który dzielnie dźwigały przez cały dzień.




Ogrzana ciepłą herbatą zebrałam się na wyjście z ciepełka, żeby zachwycić się magicznym zachodem słońca. Zsiadając z konia marzyłam tylko o jedzeniu i odpoczynku, a w tamtym momencie rozglądając się wokół horyzontu dopiero zdałam sobie sprawę jak daleko i wysoko jestem. Przewinęłam w pamięci cały dzień, od pobudki w hostelu (czy to naprawdę było tego samego dnia!?), przez wypełnioną szalenie pięknymi widokami drogę busem i obiad w Kyzart, po kolejne godziny trekkingu konnego. Teraz już nie było odwrotu. Patrzyłam na zmieniające się kolory zachodzącego słońca i nasze konie, uwolnione od siodeł i pasące się na okolicznych wzgórzach. Burzowe chmury, które widzieliśmy wcześniej zniknęły, więc liczyłam na świetną pogodę kolejnego poranka.


Kiedy wróciłam, na stole pojawiła się wkrótce pyszna, gorąca zupa. Zjadłam ją ze smakiem, a potem było mi już tylko dobrze, ciepło i sennie. Zaraz zrobiło się już całkiem ciemno, a nasza gospodyni pomogła nam przerobić jadalnię na sypialnię. Każdy otrzymał posłanie składające się z wielu warstw miękkich koców i kołder, jednego zawiniętego na poduszkę oraz kolejnej bardzo grubej kołdry do przykrycia. Zaiste kirgiskie posłanie to niezwykle skomplikowana konstrukcja, która jednak jakimś cudem nie rozpada się w ciągu nocy, a nazajutrz człowiek budzi się wypoczęty.
O tym co było kolejnego dnia i dalszej już zupełnie ekstremalnej drodze będzie w kolejnym wpisie niebawem. Dajcie znać, czy urzekła Was ta część opowieści!
