Nie każda podróż musi mieć ściśle określony cel. Czasem jedziemy po prostu przed siebie poznawać to, co akurat znajdzie się na drodze. W czasie ostatniej podróży miałam jednak kilka ważnych celów, a najważniejszym z nich było bajkowe jezioro Song Kol. Szperając po wyszukiwarkach, blogach i błądząc palcem po mapie natrafiłam na to miejsce i już żadne inne aż tak mnie nie zachwyciło i to jeszcze zanim w ogóle znalazłam się w Kirgistanie.
Lubię w sobie to, że potrafię sobie coś wymarzyć tak mocno, że wcale nie zastanawiam się nad tym, jak trudno będzie to marzenie wprowadzić w życie. W tym przypadku chyba do końca nie zdawałam sobie nawet sprawy z tego, jakie to będzie wyzwanie. Wiedziałam, że będę jechać konno, ale nie wiedziałam skąd tego konia wezmę. Byłam przekonana, że będzie to dwudniowy trekking po pagórkach, okazało się, że trzydniowy i to po części na szczytach sięgających czterech kilometrów nad poziomem morza. Wiedziałam, że będę spać w jurtach, że nie będzie prysznica, ale nie wiedziałam, że momentami będzie mi tak zimno, że nie odważę się nawet na przebieżkę do drewnianego wychodka. Teraz skoro mam tę przygodę za sobą – pora na opowieści. Będą one pełne zdjęć, bo chcę zapamiętać te dni jak najlepiej i mam nadzieję na tyle szczegółowe, żeby pomóc Wam, jeśli również wymarzycie sobie kiedyś Song Kol.

Byle szybciej - byle w drogę!
Z Nowosybirska poleciałam do Biszkeku, jednak nie na długo. Chociaż po pobycie w Syberyjskiej tajdze, zielona stolica Kirgistanu była dla mnie ukojeniem, od pierwszej chwili zagadywałam recepcjonistkę w hostelu o porady jak można się dostać nad Song Kol. Próby porozumienia się z nią były strasznie męczące, ponieważ prawie nie mówiła po angielsku. Najpierw jak mniemam skontaktowała się z jakimś biurem turystycznym, ale cena którą oni zaproponowali wykraczała dalece poza mój budżet i wiązała się z wizją wycieczki wyłącznie z lokalnym przewodnikiem, a ja miałam nadzieję na dołączenie do większej grupy. Widząc, że nie zdecyduję się na pierwszą propozycję, dziewczyna wykonała jeszcze kilka telefonów i powiedziała, że znalazła dwóch francuzów jadących jutro w to samo miejsce, do których mogę dołączyć i dała mi numer whatsapp do (jak twierdziła) organizatora. Dowiedziałam się tylko podstawowych szczegółów, na więcej nie pozwoliła bariera językowa. Trekking będzie trwał trzy dni, cena to 8500 SOM (460 PLN), a w niej wszystkie noclegi, posiłki i przewodnik. Przed wyjazdem zakładałam, że zapłacę około 500 PLN za trekking dwudniowy, także ta oferta była bardzo atrakcyjna.
Następnego dnia o szóstej rano z dworca marszrutek miałam ruszyć w kierunku Ming-Kush. Poprosiłam dziewczynę z hostelu o zamówienie taksówki i po około pięciu godzinach snu zebrałam manaty i wyruszyłam w drogę.
Na dworcu pojawiłam się 15 minut przed czasem i chociaż przez chwilę musiałam zwiewać przed naprawdę przesadnie natrętnymi kierowcami, próbującymi mnie namówić na prywatny przejazd (którzy kompletnie nie reagowali na pozbawione już uśmiechu a wręcz wściekłe ‘no, thank you’), marszrutkę znalazłam od razu. Za chwilę pojawił się chłopak z whatsappa, który okazał się wcale nie być przewodnikiem, a jednym z moich dwóch towarzyszów nadchodzącej wyprawy. Jak się w ogóle okazał – była to dwójka z Hong Kongu, a nie z Francji… to chyba wystarczająco obrazuje poziom porozumienia z Kirgizami w języku angielskim. Najważniejsze dla mnie było, że się znaleźliśmy i oto zaraz ruszamy na przeciw przygodzie! To ‘zaraz’ w rzeczy samej nastąpiło dopiero po około godzinie, kiedy wszystkie miejsca w marszrutce zostały zajęte. W międzyczasie na dworcu pojawiła się babcia z drożdżówkami i kawą, z której usług chętnie skorzystałam nie mając wcześniej okazji na zjedzenie śniadania.






W marszrutce byłam jedną z pierwszych. Przybyłam wszak przed szóstą, a faktycznie kierowca odpalił silnik po siódmej. Zajęłam sobie super miejscówkę przy oknie, a potem na siedzeniach obok zaczęły się umiejscawiać mamy z dzieciakami, starsi ludzie w ludowych strojach i panowie z wielkimi kartonami (nie wiem z czym), których w końcu nie było gdzie stawiać, więc znalazły się na całej długości przejścia. Przykuwałam uwagę miejscowych nie mniej niż oni moją, wymienialiśmy więc między sobą uśmiechy pełne sympatii. Moją miejscówką cieszyłam się jednak tylko do czasu, kiedy kierowca pokazał mi palcem, że mam się przesiąść na tyły. Nie było co dyskutować, więc jakoś przeskoczyłam pomiędzy kartonami, żeby usiąść obok babci, która w ogóle sympatycznie się do mnie uśmiechała, ale niestety uśmiechem trochę wybrakowanym, którego zapachu po pewnym czasie nie wytrzymałam, więc przylepiłam nos do okna, a ona poszła spać. Na moim miejscu z przodu natomiast usiadł starszy pan. Jak widać w Kirgistanie dba się o szacunek do starszych, kazano mi się przesiąść po to, żeby ustąpić mu miejsca.

Tylko się gapić przez okno!








Pędzili wciąż dalej...






Dojechaliśmy!



Piękne-a teraz komunikaty,że szarańcza niszczy plony w Kirgistanie.